Rafał Jaworski

Podczas lektury średniowiecznych kronik można odnieść wrażenie, że większość ówczesnych władców zeszła z tego świata za sprawą trucizny. Paniczny strach przed otruciem paraliżował serca i umysły monarchów, którzy wszelkimi sposobami starali się zabezpieczyć przed tym zagrożeniem.

Obraz nakreślony przez kronikarzy jest mocno przesadzony; w średniowieczu wiedza na temat fizjologii człowieka była przecież bardzo ograniczona. Dlatego każde gwałtowne zejście, nie poprzedzone objawami obłożnej choroby, chętnie przypisywano działaniu trucizny. Podejrzenia te nasilały się, gdy umierał człowiek w sile wieku. Natomiast w przypadku nagłego zejścia panującego bez trudu można było wskazać tych, którzy skorzystali na jego śmierci. Trucizna była więc najprostszym wytłumaczeniem dla każdego nagłego zgonu, nawet jeśli spowodował go udar, krwotok wewnętrzny czy zawał. Był on niebezpieczny także dla duszy denata. Na „dobrą śmierć” człowiek może się przygotować – zamknąć ziemskie sprawy, pożegnać z bliskimi, a przede wszystkim pojednać z Bogiem. Trucizna nie dawała na to szans. Nic dziwnego, że monarchowie za wszelką cenę starali się zminimalizować ryzyko.

Szczególną przezorność w tym względzie okazywał ród Jagiellonów. Ich walka z ewentualnymi trucicielami nie była prostym kopiowaniem dworskich wzorców Europy Zachodniej, ale wynikała ze znajomości dziejów dynastii. Historia Litwy to dość makabryczna kronika nagłych zgonów z przyczyn dalekich od naturalnych. Już Mendog, pierwszy król kraju, padł ofiarą zamachu. Również jego następcy nie umierali ze starości. Otruty został nawet wielki Giedymin, dziad Jagiełły. Śmierć Olgierda, Jagiełłowego ojca, wygląda co prawda na naturalną, lecz wśród jego braci i kuzynów trup padał gęsto. Od trucizny zginęli również dwaj bracia Jagiełły: Wigunt-Aleksander (w 1392 roku) i Iwan-Skirgiełło (w 1394 lub 1395 roku). Można więc powiedzieć, że Jagiellonowie mieli we krwi dziedziczny strach przed trucicielami.

Ręce precz od naczynia!

W średniowieczu zabezpieczano się przed trucizną metodami uznanymi jeszcze w starożytności. Nade wszystko trzeba było chronić przed niepowołanymi królewską spiżarnię, a przede wszystkim piwnicę. Wszyscy wiedzieli, że wino – o intensywnym smaku i kolorze − doskonale maskuje obecność trucizny. Dlatego też dbano, aby piwnica królewska pozostawała w rękach ludzi pewnych i sprawdzonych, całkowicie zależnych od władcy. Dobrym przykładem są losy niewolnego chłopa Wojdyłły, piekarza na dworze Olgierda, który awansował później na podczaszego i podkomorzego. Naprawdę, wielka kariera.

Podczaszy odpowiadał właśnie za piwnicę monarszą, czyli za wszystkie płyny, które trafiały na wielkoksiążęcy stół, zwłaszcza wino i piwo. Podobnym zaufaniem musiał się cieszyć podkomorzy. Czuwał on nad prywatnymi pokojami władcy i jego osobistymi sprzętami. Podkomorzy był również zwierzchnikiem pokojowców (łożnych).

Za wierną służbę Olgierd wyzwolił Wojdyłłę, który po jego śmierci pozostał przy Jagielle. Ten, nie zważając na protesty swego wuja Kiejstuta, oddał mu rękę rodzonej siostry Marii. Wojdyłło był też wykorzystywany przez Jagiełłę w delikatnych misjach, m.in. posłował do Krzyżaków. Ta niesamowita kariera skończyła się jednak tragicznie. Gdy w 1381 roku wybuchł konflikt między Jagiełłą a stryjem, Wojdyłło dostał się w ręce Kiejstuta, który kazał go powiesić.

Więcej szczęścia miał Olechno (Aleksander) Sudymontowicz, podczaszy Kazimierza Jagiellończyka. Był on synem drobnego litewskiego rycerza i rówieśnikiem młodego Kazimierza. Trafił na dwór, gdy syn Jagiełły w 1440 roku przybył na Litwę. Olechno szybko zdobył zaufanie młodego księcia. W 1448 roku został podczaszym, a rok później wielkoksiążęcym podkomorzym. Łączył oba tak ważne dla bezpieczeństwa władcy urzędy do końca lat sześćdziesiątych. Wtedy zrezygnował z opieki nad królewską sypialnią, zachowując zwierzchność nad piwnicą.

Z racji swych obowiązków Olechno towarzyszył Kazimierzowi w jego podróżach z Litwy do Korony. W 1454 roku, podczas haniebniej klęski pod Chojnicami, wraz z innymi sześcioma dworzanami litewskimi oraz sześcioma polskimi był przy królu jako straż osobista. Dostał się wtedy do niewoli krzyżackiej. Po uwolnieniu znaczenie podczaszego wzrosło. Kronikarz Jan Długosz zapisał, że Olechno był jednym z największych ulubieńców króla Kazimierza, który go z niskiego stanu wyniósł do najwyższych zaszczytów. Pozycja człowieka nowego, bez koneksji i powiązań, zapewne odrzuconego przez litewską elitę, czyniła go idealnym kandydatem do najwyższych godności. Olechno musiał się liczyć z tym, że śmierć jego protektora może oznaczać dla niego nie tylko koniec kariery, ale też życia.

W 1477 roku Olechno został wojewodą wileńskim i kanclerzem, uzyskując dwie najwyższe godności w państwie litewskim. Dopiero wtedy, po blisko trzech dziesięcioleciach, zrezygnował z podczaszostwa.

Być może, choć nie mamy na to dowodów, Olechno, podobnie jak jego odpowiednicy na Zachodzie Europy, kosztował podczas uczt wino z każdego królewskiego dzbana. A królowie – bywało – bardzo obawiali się swej zastawy stołowej. Jan Długosz zanotował, że Władysław Jagiełło nie pozwalał, by ktoś inny dotykał jego naczyń i sztućców.

Lapidarium na stole

Na królewskich stołach pojawiały się przedmioty, które dzięki nadzwyczajnym właściwościom materiałów, z jakich były wykonane, miały chronić biesiadników przed otruciem. Niektórym minerałom, kamieniom szlachetnym oraz zwierzętom i roślinom przypisywano moc wykrywania i neutralizacji trucizny. Zaliczano do nich m.in. porcelanę, eksportowaną z Dalekiego Wschodu. Jak wiadomo, sekret jej wytwarzania Europejczycy poznali dopiero w XVIII wieku. Wcześniej fascynowała swą barwą, przejrzystością, lekkością – było to coś z innego, lepszego świata. Wierzono, że picie z porcelanowej czarki doskonale zabezpiecza przed trucizną. W zetknięciu z toksyną porcelana miała mętnieć i pękać.

W zbiorach muzealnych zachowało się wiele wspaniale zdobionych pucharów, których czasze wykonano z orzecha kokosowego. Wśród Europejczyków owoce palmy długo uchodziły za egzotyczne i tajemnicze. Kokosy znajdowano wyrzucone przez fale na plaże mórz i oceanów. Stąd wzięło się przekonanie, że rosną na dnie morza. Ponieważ kokosowa skorupa chroniła swój słodki miąższ i mleczko przed działaniem słonej wody, wierzono, że kokos neutralizuje każdą truciznę. W spisie przedmiotów przechowywanych w skarbcu wileńskim w 1545 roku znajdujemy m.in. orzech z wieczkiem srebrnym pozłoconym.

Podobną cudowną moc przypisywano koralom, które, mimo że są pochodzenia organicznego, zaliczano do kamieni szlachetnych. W wyobraźni średniowiecznych przyrodników snuły się nawet wizje podmorskich lasów pełnych koralowych drzew. Koral wydobywany z dna mórz zachwycał swą krwistoczerwoną lśniącą barwą i „kunsztownym” kształtem gałązek. Bardzo długo na południu Europy noszono na szyi małe gałązki korala dla ochrony przed urokiem. Ten środek szczególnie zalecano chłopcom i mężczyznom. Na obrazach Piera della Francesca, wielkiego mistrza malarstwa wczesnego renesansu, mały Jezus jak zwyczajny włoski chłopiec z dobrego domu ma na szyi koralową gałązkę. Natomiast koral zawieszony pod sufitem miał chronić domowników przed chorobą i nieszczęściem. W tej roli występuje okazała gałązka korala na obrazie Madonna Zwycięska innego malarskiego geniusza, Andrei Mantegny.

Wierzono też, że koral ma moc oczyszczania zatrutych płynów. Zdarzało się ponoć, że w zetknięciu z trującą substancją tracił swój blask. Wystarczyło tylko zanurzyć gałązkę w naczyniu (a nawet tylko ją do niego zbliżyć), aby mieć pewność, czy nie zawiera trucizny. Dlatego z korala chętnie wykonywano trzonki sztućców.

Podobne właściwości przypisywano także jaspisowi. Już starożytni nosili go na piersiach, by chronił ich od dzikich zwierząt, choroby i trucizny. W skarbcach Jagiellonów znajdujemy kawałki jaspisu, przeznaczone zapewne do zawieszania na szyi. Jaspis również miał mętnieć w kontakcie z trucizną. W spisie skarbca z 1475 roku figuruje np. jaspisowa łyżka oprawiona w srebro. Zapewne służyła do przeprowadzenia testów pokarmu. Antytrucicielskie właściwości przypisywano wielu kamieniom szlachetnym, przede wszystkim topazowi.

Skarbiec każdego szanującego się władcy średniowiecznej i nowożytnej Europy nie mógł się też obyć bez choćby kawałka rogu. Ten bowiem, poza właściwościami antytoksycznymi, był niezawodnym środkiem na męską niemożność płciową. Mógł się przydać na czarną godzinę, gdy dynastii groziło wymarcie. Za szczególnie cenne uchodziły rogi jednorożca. W średniowieczu jego istnienie uważano za całkowicie dowiedzione. Jeszcze w połowie XVIII wieku francuski uczony mnich Calmet przytacza imiona mężczyzn, którzy za jego życia widzieli jednorożca. To zwierzę, dzikie i nieujarzmione, dawało się obłaskawić jedynie dziewicy. Jagiellonowie zadbali o pozyskanie tak przydatnego trofeum. W inwentarzu skarbca wawelskiego z 1475 roku wymieniony jest róg jednorożca. Z kolei w spisie skarbca wielkich książąt litewskich z 1545 roku odnotowano kubek jednorożcowy w srebro oprawny złocony, z wieczkiem. Wieczka przy królewskich kubkach miały chronić przed zuchwałym trucicielem, który ważyłby się na dosypanie trucizny podczas uczty, wykorzystując chwilę nieuwagi monarchy i jego obstawy.

Współcześni przyrodnicy, niepodzielający wiary ojca Calmeta (i wielu innych) w istnienie jednorożców, uważniej przyjrzeli się ich rzekomym rogom. Okazało się, że są to rogi nosorożców lub spiralne zęby narwali.

Magiczna moc smoczych języków

Wszystkie te środki bladły jednak przy smoczych językach. W średniowieczu wierzono, że smoki, podobnie jak jednorożce, zamieszkują nie tylko odległe i nieznane lądy, ale żyją na obrzeżach Europy. Wybitny angielski smokolog epoki elżbietańskiej, niejaki Topsell, autor traktatu On serpents, twierdził, że największe smoki – wielkości mniej więcej diplodoka – występują w Macedonii, krainie przecież nieodległej. Podobno ten całkiem niegroźny stwór był tam wykorzystywany, ze względu na nadzwyczajną sympatię dla dzieci, jako zwierzę opiekuńczo-wychowawcze. Podobnie jak dziś owczarek collie.

Ale wielki erudyta średniowieczny, sławny przy tym smokolog Hugo od św. Wiktora, pisze, że smoki jad nie w zębach, lecz w językach mają. Języki te kamienieją od jadu, a w oczach ignorantów są niczym kawałek kości lub kamień. Smocze języki miały ponoć potężną moc. Nie tylko likwidowały toksynę, ale też swym drżeniem wskazywały truciciela. Możliwość identyfikacji niewiernego sługi ukrywającego w fałdach szaty flakon z trucizną sprawiała, że smocze języki stały się jednym z najbardziej pożądanych artefaktów średniowiecza. Oprócz antytoksycznej ochrony świadczyły o zamożności monarchy i wspaniałości jego dworu.

Pod koniec XIV stulecia wiara w siłę smoczych języków zaowocowała pojawieniem się na stołach władców Europy Zachodniej „stomatologiczno-złotniczych” dzieł sztuki zwanych kredensami. Nazwa wzięła się od łacińskiego słowa ceredere (wierzyć). Później, gdy władcy przestali obawiać się trucicieli, kredensami nazwano znany do dziś typ mebli. Jubilerskie kredensy wykonane były ze złoconego srebra. Na bogato zdobionej podstawie umieszczano trzon, zazwyczaj o formie łodygi. Z jej szczytu wychodziły „gałązki” na których zawieszano oprawione smocze języki.

Do naszych czasów w zbiorach muzealnych przetrwały jedynie trzy smocze drzewka zdrowia. W sławnych zbiorach Grünes Gewölbe w Dreźnie znajduje się kredens datowany na koniec XV wieku. Złotnik, działający na zlecenie saksońskiej dynastii Wettynów, nadał mu kształt różdżki Jessego. Ten typ ikonograficzny odwoływał się do starotestamentalnej Księgi Izajasza. Prorokując przyjście Mesjasza, Izajasz nazwał go pędem (różdżką) wyrastającą z korzenia Jessego (przodka Marii). W sztuce średniowiecznej wizję Izajasza ilustrowano przedstawieniem leżącego Jessego, z którego boku wyrasta drzewo. Na jego gałęziach zasiadają przodkowie Marii, a na szczycie ona sama z Dzieciątkiem. W drezdeńskim kredensie zamiast postaci umieszczono smocze języki. Znajdującą się na szczycie figurkę Madonny z Dzieciątkiem ozdobiono wyjątkowo dużym językiem jako aureolą.

Obecność Najświętszej Panny z Synem miała w zamyśle projektanta wzmacniać moc języków. Podobnym zabiegiem posłużono się przy wykonaniu dwóch innych kredensów przechowywanych w Wiedniu. Na połowę XV wieku datuje się kredens z Kunsthistorisches Museum. Przez stulecia był on własnością Habsburgów, a kształtem przywodzi na myśl rozkwitający kwiat. Siłę języków wzmaga olśniewający topaz na szczycie. 

Największe wrażenie robi jednak najstarszy kredens, pochodzący z początków XV wieku. Znajduje się on w skarbcu zakonu krzyżackiego w Wiedniu. Niegdyś zdobił stół wielkiego mistrza zakonu. Różni się on od innych głównie wykorzystanym materiałem. Na stopie, zamiast trzonu z pozłacanego srebra, umieszczono dużą gałązkę koralowca i na niej, jak owoce, zawieszono smocze zęby. Oczywiście Jagiellonowie, bardzo dbający o swe bezpieczeństwo, szybko przyswoili sobie tą smoczą nowinkę na polu toksykologii.

Najstarsza wzmianka o kredensie w polskich źródłach pojawia się w końcu XIV wieku. W rachunkach dworu z czasów Władysława Jagiełły zanotowano pod datą 1393 wydatkowanie trzech groszy za futerał na języki smocze do stawiania na stole królewskim przeciwko truciźnie. W 1395 roku zapłacono złotnikowi Marcinowi Czechowi za naczynie ze złota czystego na smocze języki.

Jagiellonowie chyba szybko doszli do wniosku, że jeden kredens nie wystarczy. W spisie skarbca z 1475 roku wymieniono dwa kredensy: jeden większy z językami i koralami, drugi mniejszy. Z kolei w 1545 roku w skarbcu wielkich książąt litewskich znajdowały się aż cztery takie meble: Kredens pozłocisty z koralami, bez języczków [...], drugi kredens bez pozłoty, z koralami i z świętym Hieronimem [...]. Jeszcze dwa kredensy: jeden pozłocisty cały, z języczkami smoczymi [...] i drugi kredens, z języczkami, już nie cały pozłocony i z aniołkami, na trzech nóżkach. Jest to chyba największy zbiór kredensów, jaki znała piętnasto- i szesnastowieczna Europa.

Jak widać z opisów, w jagiellońskich kredensach starano się zwiększyć moc smoczych języków dodatkami korala bądź przedstawieniami świętych orędowników. Św. Hieronim np. był nie tylko Doktorem Kościoła i patronem uczonych, ale także orędownikiem dobrej śmierci, a przez to pośrednio chronił przed nagłym zejściem.

Kredensy Jagiellonowie zabierali ze sobą w podróże po obszernym państwie. Mebel woził ze sobą Kazimierz Jagiellończyk, a później jego syn Aleksander. Ze smoczymi językami nie rozstawał się również Zygmunt August. Niestety, żaden z mebli nie przetrwał do naszych czasów. Kataklizmy dziejowe sprawiły, że podzieliły one los innych przedmiotów złożonych w skarbcach Krakowa i Wilna. Podobnie jak rogi jednorożców, również smocze języki zainteresowały przyrodników. Okazało się wszakże że nie są to języki, lecz zęby. I nie smoków, lecz kopalnych rekinów.

Przed czy po? Zamiast!

Cóż jednak po smoczych językach, rogu jednorożca i innych środkach zapobiegawczych, gdy przebiegły truciciel potrafił uśpić czujność podczaszego, przekradł się między kredensami i podał władcy wyjątkowo złośliwy jad, którego nie była w stanie zneutralizować moc korala czy kokosa? Wtedy trzeba było sięgnąć po antidotum na wszystkie trucizny świata – tajemniczy beozar.

Były to, jak wierzono, skamieniałe łzy jelenia, najszlachetniejszego ze zwierząt.

Wierzono, że gdy pasący się jeleń połknie przez nieuwagę żmiję, to udaje się do najbliższego źródła i dużo pije. Jad usuwa się z organizmu we łzach, które upadając na ziemię zamieniają się w kamień. Taki beozar wystarczyło potem oprawić w nie rzucający się w oczy pierścień. W wypadku podejrzenia zatrucia trzeba było tylko włożyć pierścień do ust i gotowe. Niestety jelenie na tyle rzadko połykały jadowite węże, że beozary były bardzo cenne i poszukiwane. Tym cudem przyrody mogły się poszczycić nieliczne dwory w Europie. Jagiellonowie najpewniej nie mieli dostępu do tego specyfiku.

Ciekawe, jak zareagowaliby władcy wkładający do ust to niezwykłe panaceum, gdyby zapoznali się z wynikami badań współczesnych uczonych. Otóż okazało się cudowne beozary to skamieniałe odchody dinozaurów. W wiedeńskim skarbcu Habsburgów eksponowana jest w gablocie oprawna w złoto i przyozdobiona szlachetnymi kamieniami całkiem spora gruda „jelenich łez”. Naukowcy wymyślili zresztą bardziej adekwatną nazwę dla tej skamieniałości – koprolit, od dwóch greckich słów kopros ­­(łajno) i litos (kamień). 

Jagiellonowie skrupulatnie zbierali za to środki antytoksyczne. Dbali również, aby klucze do ich piwnicy znalazły się w pewnych rękach. Mimo to wielu z nich sięgało po rozwiązanie radykalne – całkowitą abstynencję. Jak już wspomniano, w alkoholu (winie czy piwie) najłatwiej ukryć smak trucizny. Najtrudniej w wodzie. Jak zanotował litewski kronikarz już książę Olgierd: ani wina, ani miodu nie pijał. Wstrzemięźliwość praktykował jego syn Jagiełło. Powstrzymywał się od wszelkiego alkoholu i do końca swych dni pił jedynie wodę. Abstynentem był też król Kazimierz Jagiellończyk. Do późnego wieku od trunków stronił Zygmunt Stary. Zaczął pić wino do posiłków dopiero po długich namowach lekarzy. Mimo upływu lat król bowiem nie zmieniał swej diety – nadal jadł dużo i tłusto. Jedynie wino mogło wspomóc pracę starczego żołądka. Jednakże abstynencja również była ryzykowna. W nie oczyszczonej alkoholem z fermentowanej winorośli czy chmielu wodzie mogły się wszak kryć zabójcze bakterie i wirusy. Czy to przez ostrożność, czy moc smoka i jednorożca, Jagiellonowie cieszyli się długowiecznością i chyba żaden nie został otruty. A przecież o to w tym wszystkich chodziło.

Dr Rafał Jaworski, historyk mediewista, pracuje w Instytucie Historii i Stosunków Międzynarodowych
Filii Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Piotrkowie Trybunalskim


Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.